Maks Lamar wstał z trudnością i oparł się ciężko na ramieniu swego zbawcy. Razem zrobili parę kroków i wyszli na ścieżkę.
— Czy zechce mnie pan odprowadzić do hotelu Surfton? — zapytał doktor słabym głosem.
Nieznajomy drgnął.
— Kiedy to... wie pan... nie zależy mi wcale na pokazywaniu się w mieście...
— Jakto? więc pan pozwoli zostać mi tak samemu tutaj na odludziu w nocy — pan, który jesteś moim zbawcą? Ależ panie, przecie o tej porze nikogo pan w mieście nie spotka!
Człowiek zawahał się.
Potem wzruszył ramionami, jakby myśląc: zresztą... wszystko mi jedno!... podtrzymując doktora, poszli w kierunku miasta. Było już bardzo późno, gdy przybyli do hotelu. Portjer nocny nawpół śpiący, nie zauważył ich wcale.
— Proszę wejść do mnie! — rzekł Lamar do swego zbawcy. W pokoju swoim doktor usiadł wygodnie w fotelu i zwrócił się do swego towarzysza z podziękowaniem:
— Nie pytam pana, nieznany przyjacielu, o imię i nazwisko. Może istotnie ma pan powody, by nie chcieć ich wyjawić, a mnie nie wolno nic wymagać od pana po tej wielkiej usłudze, jaką pan mi wyświadczył. Jestem na wieki dłużnikiem pana.
— Nie mówmy o tem, — rzekł Pustelnik. — Wracam do mego schronienia.
— Ale ja nie mogę tak puścić pana!
— Niestety, nie leży w mocy pańskiej, panie Lamar, uczynić coś dla mnie.
— Kto panu powiedział, jak się nazywam?
— Ja... ja widywałem pana niejednokrotnie, bąknął włóczęga wymijająco.
Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/168
Ta strona została skorygowana.
164