Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/197

Ta strona została skorygowana.
193

uprzedził, nacisnął bowiem guzik dzwonka elektrycznego i kilku urzędników wpadło do gabinetu.
Z trudem czterech ludzi zdołało odciągnąć mnie od szefa firmy. Kiedy wyrwano go z rąk moich, znajdował się w stanie opłakanym i zaledwie mógł wyjąkać słów parę:
— Ten człowiek — chciał — mnie — okraść — zamordować. — Zawezwano policję. Dwóch posterunkowych wzięło mnie za kołnierz i zaprowadziło na posterunek, mimo moich protestów. Szczęściem jednakże byłem bardzo w mieście znany i starszy przodownik pozwolił mi pójść do domu, pod opieką dwóch agentów, by zabrać trochę bielizny i ubrania.
Namyśliłem się prędko. Kto uwierzy całej historii? Nędznik miał przecie w ręku wszystkie dowody przeciwko mnie. A oddać skradzione przez niego pieniądze było również dla mnie niemożliwe, nie rozporządzałem bowiem sumą 75.000 dolarów.
Lepiej więc było zniknąć. Czas jedynie mógł przynieść sposób usprawiedliwienia się.
Kiedy znalazłem się u siebie, poczęstowałem ajentów cygarami. W chwili, gdy je zapalali, cisnąłem ciężkim przyciskiem w szklane drzwi wejściowe. Słysząc hałas rozbitego szkła, policjanci rzucili się ku wyjściu, myśląc, że jakiś napad przychodzi z zewnątrz, ja, tymczasem, z szybkością błyskawiczną otworzyłem okno i po drabinie pożarowej spuściłem się na dół... Jednakże policjanci już tam byli, znów więc jak małpa wspiąłem się po szczeblach i znalazłem się na dachu. Tam na wysokościach, rozpocząłem wędrówkę z dachu na dach, aż znalazłem się na jakiejś terasie, zakończonej oknem. Podniosłem je i wskoczyłem do środka. Była to pracownia malarza. Właściciela nie było w domu. Otworzyłem drzwi, zeszedłem po schodach i już spokojnie znalazłem się na ulicy