wpatrywał się z pod oka w sąsiada, a ręka jego zbliżała się chyłkiem, powolusieńku do pięknego łańcuszka. I zanim Dżim miał czas zatrzymać jego ramię, schwycił przedmiot swego pożądania z zadziwiającą zręcznością.
Nieszczęściem dla siebie w tejże chwili zobaczył z boku swego ojca ze wzrokiem utkwionym w niego. Nie mógł opanować ruchu przerażenia, a wówczas gość z prowincji, szarpnięty niebacznie, spostrzegł kradzież.
— Złodziej! Złodziej! — zaczął krzyczeć potężnym głosem.
— Łapać złodzieja!
I byłby napewno złapał Boba, gdyby nie stary Dżim, który odepchnął go tak gwałtownie, iż stracił równowagę. Korzystając z tej chwili, Dżim schwycił sam swego syna za kołnierz i pchając go przed sobą z niepohamowaną siłą, wyciągnął go z tłumu, poczem zaczęli uciekać co sił w nogach.
Tłum niepokoił się, nie wiedząc, o co chodzi. Nadbiegło dwóch policjantów ale nikt nie mógł im dać objaśnienia, gdy Maks Lamar, w poszukiwaniu śladów Dżima, znalazł się na miejscu wypadku. W jednej chwili zorjentował się, o co chodzi. W oddali zobaczył uciekających Dżima z synem.
— Prędzej! Prędzej! gońmy tych ludzi! — krzyknął, pokazując zbiegów policjantom.
Wówczas obydwaj, oraz doktór, puścili się w pogoń. Pobiegła za nimi również grupa ochotników z publiczności, ale wkrótce zaczęli, zadyszani i zmęczeni, odpadać jeden za drugim.
Dżim pchając ciągle przed sobą młodego rzezimieszka, który niezadowolony ze swej niezgrabności i przerażony ukazaniem się ojca słuchał biernie, przebiegł całym rozpędem parę ulic.
Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/42
Ta strona została skorygowana.
38