widocznie u ojca kryzys minął i na ten raz jeszcze jest ocalony.
Przeciągnął się. Wypity naczczo alkohol zamroczył go, a szalone tempo ucieczki zmęczyło go bardzo. Wzruszył cynicznie ramionami i obojętnie zupełnie ułożywszy się na bok, zasnął snem kamiennym.
Tymczasem Dżim Barden długą chwilę siedział pogrążony w smutnych myślach.
Jego furja ustąpiła, miejsca rozpaczy. Milczący, nieruchomy, był on obecnie człowiekiem zupełnie złamanym, którego przygniata wciąż wzrastający straszliwy ciężar choroby dziedzicznej, która — on wie już dobrze, — jest nieuleczalna i wzmagająca się z wiekiem. W przeżywanych obecnie uczuciach strachu, wstrętu, wyrzutów sumienia, bezradności, powracało wciąż, jak dzwon żałobny, zdanie, które wykrzyczał śpiącemu obecnie obok snem sprawiedliwych nędznikowi:
— My nie mamy prawa do życia!
Zdanie to dzwoniło mu w uszach a właściwie słyszał je w mózgu swoim już od szeregu miesięcy. Obecnie zaś, powzięta decyzja wpłynęła na niego uspokajająco.
— My nie mamy prawa do życia!
Dżim Barden wstał z krzesła. I głucho, z głębi serca, powtórzył to zdanie:
— My nie mamy prawa do życia!
Z wzrokiem osłupiałym, jakby patrząc w głąb siebie, mówił dalej:
— Jesteśmy dwaj ostatni, on i ja... Kiedy my umrzemy, rasa przeklęta przestanie istnieć. Musimy zginąć.
Żadnej innej walki... Żadnego innego rozumowania. Decyzja nieodwołalna.
Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/50
Ta strona została skorygowana.
46