Maks Lamar usłuchał z najdoskonalszą zimną krwią.
Chwilę trwało groźne milczenie.
— Aa... ty mnie trzy razy kazałeś zamykać do szpitala wariatów, ty, przeklęty doktorze! Ale teraz to ja ciebie trzymam w ręku...
— Widzę to i stwierdzam, jak to zresztą już przedtem zauważyłem, że zbyt wcześnie wypuszczono was, Dżimie Barden, na wolność, — odpowiedział spokojnie doktor Lamar. — Widzę, że wcale nie jesteście wyleczeni...
— Siadaj tam, — przerwał bandyta, wskazując mu krzesło lufą rewolweru. — Mamy do pogadania ze sobą.
I sam trzymając wciąż doktora pod groźbą nabitej broni, upadł na drugie krzesło po przeciwnej stronie stołu i podniósł wysoko rękę prawą, na której widniał, czerwony, jak krew, stygmat dziedziczny.
— A, a to widziałeś? Czy znasz to? To mój znaki Czy wiesz, co on znaczy? Zawsze, od niepamiętnych czasów, był z pokolenia w pokolenie Jeden Barden z tym znakiem na ręku. I ten Barden był istotą obciążoną dziedzicznie, chorą lub oryginalną, zbrodniczą lub szaloną...
— Myślałem zawsze, że dziedziczność tego niezwykłego stygmatu jest legendą, — oznajmił, wciąż bardzo spokojnie, Maks Lamar, śledzący bacznie wzrokiem każde poruszenie swego niebezpiecznego interlokutora.
— Nadeszła chwila, gdy dziedziczność ustanie, — mówił dalej Dżim. — Trzeba, by nasza przeklęta rasa zginęła! Jest nas obecnie dwóch tylko, mój syn i ja... Dla syna, to już się rozpoczęło... Tam (tu uczynił ruch wskazujący na drugą izbę), posłuchaj! Nie słyszysz jak on jęczy, uduszony gazem?... A teraz, moja kolej... Ty mnie dostarczyłeś broni. Ale ale bój się, nie zostawię cię, wezmę ciebie ze sobą, doktorze Lamar, ponieważ ty sam przybyłeś tu na postukiwanie mnie.
Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/52
Ta strona została skorygowana.
48