Ze skurczu twarzy Bardena Lamar poznał, że nadeszła chwila decydująca, że bandyta strzeli. Szybkim jak błyskawica ruchem schwycił rewolwer, starając się rozbroić szaleńca.
Spleceni wściekłym uściskiem obydwaj potoczyli się na podłogę i powstali, nie wypuszczając siebie z objęć. Rozległ się wystrzał, zresztą bez szkody dla zapaśników. Lamar, zbierając sity, unieruchomił na chwilę rękę Bardena i jednem uderzeniem otwierając magazyn rewolweru, wysypał wszystkie naboje.
W tejże sekundzie podniosła się klapa i dwaj policjanci sprowadzeni przez Janka, wpadli do izby, z rewolwerami w rękach.
Dżim odepchnął swego przeciwnika, chwycił krzesło i cisnął je całym impetem we wchodzących. Zapóźno: Policjanci byli już przy nim.
Maks Lamar, wyczerpany walką, chwilę pozostał nieruchomy, bez sił i bez oddechu. Po minucie zdał sobie sprawę, że silna woń gazu napełnia izbę i dusi go. Słowa Bardena: „Mój syn... tam... czy nie słyszysz jego jęków?“ błyskawicznie przeleciały mu przez mózg. Zerwał się, otworzył drzwi od sąsiedniej izdebki, ale odurzony, cofnął się. Odetchnął głęboko, znów jednym susem znalazł się obok, zamknął kurek od gazu, chwycił stołek i wybił nim szyby w okienku. Powrócił wówczas do łóżka, na którem widział jakiś kształt ludzki nieruchomy, wziął Boba aa ręce i przeniósł do drugiego pokoju.
Tu walka trwała, coraz zaciętsza, między starym Dżimem a policjantami. Barden nie starał się uciec, tylko chciał umrzeć. W tym celu chwycił zbrojną w rewolwer rękę jednego policjanta i wszelkiemi siłami skierowywał lufę w swoją
Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/53
Ta strona została skorygowana.
49