Szef policji Randolf Allen kończył przyjmowanie raportów od swych inspektorów, gdy oznajmiono mu przybycie doktora Maksa Lamara.
Randolf Allen żywił dla lekarza sądowego serdeczną przyjaźń i uścisnął mocno dłoń gościa, ale oblicze jego, wygolone i nieprzeniknione, pozostało zamknięte w swej nieruchomości lodowatej, bez próbki najlżejszego uśmiechu. Uważał bowiem, że taka niczem niewzruszona flegma jest najważniejszą zaletą dyrektora policji, dlatego też nie rozstawał się z nią nigdy. Poza tą drobną manją, Randolf Allen był wzorowym urzędnikiem, energicznym, doświadczonym i obdarzonym wielką przenikliwością. Przytem nie był wcale zarozumiały, co rzadko się zdarza u policystów i umiał uznać zasługi swych kolegów. Cenił bardzo wybitne zdolności Maksa Lamara i coraz bardziej radził się go w sprawach skomplikowanych lub dziwnych.
Inspektorowie wyszli. Maks Lamar usiadł, nie mówią ani słowa.
— Cóż, kochany Maksiu, czy zaszło co nowego? — zapylał Allen.