— Widzisz więc, stary Dzimie, powiedział dozorca, klepiąc po ramieniu więźnia, pomalowano ci świeżo mury twej celi. Jeżeli je zaczniesz zasmarowywać nanowo, to biada ci! Słyszysz! żadnych napisów. Bo...
Człowiek nie ruszał się, skulony na stołku. Dozorca popatrzył na niego przez chwilkę, a potem, głosem łagodniejszym, w którym przebijała litość, dodał:
— No, widzę, że jesteś spokojniejszy. Pomogła ci samotność. Ach, gałganie, dałeś się nam we znaki temi paroksyzmami. Ale już skończone z niemi? Tem lepiej. No, to do widzenia, stary Dzimie.
Człowiek pozostał sam w swej celi, oświetlonej niepewnym światłem, płynącem z dwóch otworów wyciętych wysoko w grubości muru. Milczenie grobowe przerywane było od czasu do czasu wyciem dochodzącem z oddali.
Dżim wyglądał na lat pięćdziesiąt. Siwe włosy opadały kosmykami na czoło. Pod ubraniem w paski jakie noszą więźniowie w Stanach Zjednoczonych, przeglądała jego chudość ale i atletyczna budowa. Twarz jego, o cerze ziemistej, o dużych, ciężkich rysach, zastygła w błędnym wyrazie.
Strona:Leblanc - Czerwone koło.djvu/7
Ta strona została skorygowana.
Prolog.