a więc zobowiązanie pana nie istnieje. Daje panu na to poświadczenie. Pan nic nie jest dłużny.
— To fałsz!... To kłamstwo!... — jąkał Bauman, siny ze złości.
— To ta złodziejka wczorajsza, — rzekł spokojnie Joe Brown. — Są przecie dobrzy ludzie na świecie. Czytałem
o tem w dzienniku. Pan pożyczyłeś mi ośmdziesiąt dolarów. Ja dotychczas zwróciłem sto dwadzieścia pięć dolarów, więc jesteśmy „kwit“. Mam przyjemność pożegnać pana, nie do widzenia! Jesteś, Bauman, stara kanalja, muszę ci to powiedzieć.
I wyszedł. Drugi wierzyciel wszedł z koleji: był to starzec o wyrazie twarzy pokornym i grzecznym, który z miną nieśmiałą, jakby prosząc o przebaczenie, ale ze źle skrywaną radością, podał bankierowi list, analogiczny z listem Browna.
Bauman przeczytał:
Bauman nie dokończył. Zdawało mu się, że traci rozum. Wyrzucił za drzwi starego Petersona i wpadł sam do poczekalni.
— Wychodzić stąd! Wychodźcie wszyscy! — krzyczał do oczekujących, będących jego dłużnikami, przynoszącymi mu prawdopodobnie takież same listy. — Idźcie sobie do djabła z waszemi przeklętemi listami, wy, wszyscy złodzieje! Ale już mnie nigdy nie złapiecie! Larkin! wyrzuć ich wszystkich z mego banku!