Mary, wyszedłszy od Flory, uciekła do parku, okalającego Blanc-Castel.
— Czerwone Koło, Czerwone Koło na jej ręce! — szeptała do siebie zrozpaczona. — Ale przecież musi ono być u niej! Jakżeby mogła ona uniknąć tej straszliwej dziedziczności! A co ja mam robić? Boże! oświeć mnie! Wskaż mi mój obowiązek względem biednego dziecka? Czy mam jej powiedzieć?
W pobliżu szemrzącego wodotrysku, na tej samej ławeczce trzcinowej, gdzie Flora przed trzema dniami dzieliła się z nią swemi niewytłómaczonemi przeczuciami i jakąś tajemniczą obawą, usiadła Mary, pogrążona w smutnych rozmyślaniach.
Szelest, pochodzący z dotknięcia suknią krzaków oraz z kroków, depcących miękki piasek aleji, był tak lekki, że Mary, zajęta myślami, nie usłyszała go wcale.
Pieszczotliwe ramię objęło ją za szyję, świeże usta dotknęły policzka, mokrego od łez i łagodny głos szepnął jej do ucha:
— Maniu, moja droga, trzeba swej córeczce powiedzieć prawdę...