dziecko, nie dawniej, jak przed godziną! Natychmiast wyślę jednego z moich chłopców do pana Travisa i do Bardena jednocześnie. Napiszę do nich pare słów.
I zaraz napisał kartkę, której pamiętam każde słowo, jakby to było wczoraj:
Każdy z panów jest ojcem. Proszę wracać prędko.
Chłopak wziął konia i pogalopował, a ja wróciłam do pani Travis. Zajęłam się dzieckiem, zajęłam się matką i oczekiwałam z niecierpliwością brzasku poranka.
Wreszcie nadszedł ranek...
Raptem na skręcie szerokiej ulicy, przy której stał hotel, zjawił się cow-boy — gonił ostatkiem sil i tchu.
— Wstawać! wstawać wszyscy! — krzyczał zachrypłym głosem. — Nadchodzą! To Slim-Bob i jego banda! Maja napaść na miasteczko!
Niebezpieczeństwo, o jakiem oznajmił, było groźne, gdyż Slim-Bob był bandytą okrutnym, zdecydowanym na wszystko i mający najliczniejszą bandę opryszków w tej stronie. Widocznie dowiedzieli się oni, że wszyscy prawie mężczyźni udali się w góry, postanowili więc wykonać zdradziecki napad, by zawładnąć zapasem złota górników.
Zostało więc bardzo mało mężczyzn do obrony a i to między nimi była część starców. O staczaniu walki trudno było myśleć, kobiety z dziećmi, przerażone, schroniły się do zajazdu. Słyszałam hałas, krzyki i wołania, dochodzące do pokoju pani Travis, której nie chciałam wpuścić.
Do pokoju jej weszło nagle paru ludzi, niosących młoda kobietę, oraz służąca, trzymająca uśpione niemowlę. Towarzyszył im Jake, właściciel zajazdu.