Strona:Leblanc - Posłannictwo z planety Wenus.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

Przez kilka minut czekałem jeszcze na ponowne połączenie. Napróżno. Postanowiłem więc wyjść z domu. Znalazłem się już w bramie, kiedy mnie spiesznie odwołano na górę. Ktoś znowu wzywał mnie do telefonu.
— Któżby to mógł być? — pomyślałem — z pewnością on znowu…
I ująwszy słuchawkę spytałem:
— Hallo. To pan Prevotelle?
W odpowiedzi posłyszałem moje imię, wymówione głosem kobiecym, słabym, jakby mdlejącym:
— Wiktorynie… Wiktorynie…
— Hallo! — wyrwał mi się z piersi, drżący wzruszeniem okrzyk. Nie dowierzałem jeszcze własnemu słuchowi. — Tak, to ja Wiktoryn Beaugrand!… Kto mówi?…
Zaczęły padać urywane słowa:
— Na pomoc Wiktorynie… ratuj… mojemu ojcu śmierć grozi… Na pomoc… Błękitna oberża… Bougival…
Nie było już wątpliwości! To głos Beranżery!
— Beranżera… — wyszeptałem — wzywa mnie… prosi o ratunek…
Nie namyślając się dłużej pobiegłem pędem na dworzec kolei i wsiadłem do pociągu, jadącego do Saint-Cloud. Kiedy przybyłem do Bougival — padał ulewny deszcz. Zmoczony do nitki, brnąc po kostki w błocie, błąkałem się w ciemnościach… Wreszcie znalazłem się u wrót Błękitnej Oberży, która była już zamknięta. Ale mały chłopak, drzemiący na schodkach ganku, obudził się i zapytał, czy to ja jestem Wiktoryn Beaugrand?
— Tak jest — odparłem.
Wówczas chłopiec oznajmił mi, że panna Beranżera kazała mu czekać tutaj na mnie.
— Mam pana zaprowadzić natychmiast do niej…
W milczeniu postępowałem w ślad za moim małym przewodnikiem poprzez puste małomiejskie ulice, w nocnej pogrążone ciszy, aż do bulwarów nad Sekwaną. Deszcz przestał padać,