chwilę nad nieruchomym ciałem, potem cofa i znika w gęstwinie, unosząc ze sobą nóż krwią zbroczony.
Dziecko nie przestało się bawić. Śmieje się i szczebiocze. Obraz znika.
Widzimy teraz dwóch mężczyzn, spacerujących po pustej drodze, przez którą przepływa wąska rzeczka. Rozmawiają oni ze sobą — tak swobodnie, niefrasobliwie, jak się mówi o zeszłorocznym śniegu lub o pięknej pogodzie. Nagle spostrzegamy, że jeden z mężczyzn trzyma w ręku rewolwer, kryjąc go za plecami. Obaj zatrzymują się i kontynuują rozmowę. Ale twarz uzbrojonego zmienia się, nabiera tego samego wyrazu okrucieństwa, jaki cechował oblicze pierwszego mordercy. Szybko jak błyskawica ruch napastniczy, strzał, tamten pada, a morderca rzuca się na niego i wydziera mu z kieszeni portfel. Przesunęły się przed nami jeszcze cztery obrazy zbrodni, w których występowały nieznane nam zgoła osobistości. Były to wypadki różne, mające wszakże jedną wspólną cechę: naprzód scena spokojna, pogodna, potem napad morderczy w całej swej grozie i bestyalstwie…
Był to widok okropny. Szczególnie denerwowało nas ufne spojrzenie ofiary, za którą czaiło się już widmo śmierci… Oczekiwanie ciosu, którego nie mogliśmy odwrócić, wprawiało nas w nastrój przykrego przygnębienia.
I ukazał się nam obraz ostatni, wywołując głuchy pomruk na widowni amfiteatru. Ujrzeliśmy dobrze znaną twarz… Noela Dorgeroux!
Odrazu gdy na ekranie pojawiło się to oblicze znane jednym osobiście, innym z licznych wizerunków — jedna myśl przebiegła wszystkie mózgi. Zrozumieliśmy. Wszak dzisiaj mie-