siedziała na tej ławce… Zostawiła tu nawet książkę…
— I wstążkę… — dorzuciłem, ogarnięty nagłą trwogą — panie!… ta wstążka jest zmięta… i trawa koło ławki dziwnie zdeptana… Czy tylko jej się nie przydarzyło coś złego?!
Jeszcze nie zdążyłem dokończyć, kiedyśmy posłyszeli krzyk od strony ruin… Co tchu pobiegliśmy wązką ścieżyną, wiodąca w zakosy na szczyt lesistego wzgórza. Krzyki powtórzyły się, a jednocześnie wśród gruzów starego zamczyska zamajaczyła nam sylwetka kobieca.
— Beranżera!
Nie widziała nas wcale! Uciekała z rozwianemi włosami, szukając widocznie schronienia wśród ruin. Po chwili ukazał się naszym oczom mężczyzna z rewolwerem w ręku:
— Velmot! — wyrwał mi się okrzyk przerażenia z piersi — to Velmot!
Każda sekunda zdawała mi się wiecznością. Nieprzytomny prawie z trwogi dopadłem zakrętu murów, gdzie schroniła się Beranżera. W chwili kiedy się tam znalazłem — huknął strzał, a potem ozwały się jęki… Pomimo wysiłków zmuszeni byliśmy zatrzymać się, bo gęste cierniowe zarośla zagrodziły nam drogę.. Zrozpaczeni usiłowaliśmy przebić się przez tę zaporę, kaleczącą nam twarz i ręce. Nareszcie zdołaliśmy się uwolnić i wydostać na swobodne miejsce, gdzie wśród zmurszałych kamieni wybujała wysoko trawa rosła.
Na razie nie zobaczyliśmy nikogo. Czyżby ten strzał był złudzeniem słuchowem?… i te jęki?… I gdzież podzieli się Beranżera i Velmot?
Dopiero hrabia, który oddalił się o kilkadziesiąt kroków odemnie — zawołał nagle:
— Oto ona!… Beranżera!… Biedne dziecko: czyś pani zraniona?!
Poskoczyłem ku niemu… Beranżera leżała wśród dzikich ziół i puszystych traw. Była tak sino-blada, żem w pierwszej chwili sądził, iż umarłą widzę… Uczułem, że dla mnie wszystko się skończyło, że ja jej nie przeżyję!…
Strona:Leblanc - Posłannictwo z planety Wenus.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.