Strona:Leblanc - Posłannictwo z planety Wenus.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

Beranżera przyzwała mnie ku sobie:
— On nie żyje… nieprawdaż?…
Intuicyjnie odczułem, że nie powinienem jej wyznać całej prawdy, więc rzekłem tylko:
— Nie wiem… nie znaleźliśmy go… widocznie zdołał umknąć…
Odpowiedź moja widocznie przyniosła jej ulgę… Biedactwo nie chciało mieć na swem sumieniu śmierci — nawet zbrodniarza!…
— W każdym razie jest ranny… Trafiłam go napewno…
— Odpocznij kochanie moje, i nie kłopocz się już o nic…
Posłusznie pochyliła głowę na moje ramię… Była tak wyczerpana, że po minucie już zasnęła.
W godzinę później Beranżera, leżąc na swem łóżku, blada jeszcze bardzo, lecz uśmiechnięta — podawała mi dłoń, którą okrywałem pocałunkami. Byliśmy sami — żaden wróg już nam nie zagrażał, żadne widmo ponure nie czaiło się wśród ciemności. Nie było już nikogo, kto by mógł zniszczyć nasze szczęście.
— Zły sen prześniony… — wyrzekłem — niema już przeszkód pomiędzy nami!… Nie zechcesz przecie uciekać odemnie, najdroższa?…
Spoglądałem na nią z głębokiem wzruszeniem nie wolnem od niepokoju. Moja droga dziewczyna stanowiła dla mnie jeszcze mimo wszystko tajemniczą zagadkę… Duszy jej nie mogłem przeniknąć i zrozumieć… Powiedziałem jej otwarcie. Teraz z kolei Beranżera popatrzyła na mnie swemi pięknemi oczyma, pełnemi smutku, szepnęła cicho:
— Tajemnica? zagadka?… Nie. Jeden tylko jest sekret…
— Możesz mi go powierzyć, Beranżero…
— Kocham cię…
— Zadrżałem z nadmiaru szczęścia.
— Kochasz mnie… kochasz… Czemuś tego nie powiedziała wcześniej?… Iluż nieszczęść mo-