— Tak, to rzecz straszna, odpowiedział Edward Rolleston. Przedwczoraj zatonięcie „Ville de Dunkerque”. Dzisiaj inny okręt w tychże okolicach. Musi w tem być jakaś wspólna przyczyna.
— To samo powiada drugi telegram, rzekł Dubosc, czytając dalej gazetę.
„Godzina 15 Londyn. Zatonięty okręt był transportowcem transatlantyckim Towarzystwa Rotterdam-America i przewoził tysiąc dwieście pasażerów oraz ośmiuset ludzi załogi. Dotychczas nie znaleziono ani jednego żywego rozbitka. Trupy zaczynają już wypływać.
Nie można przeczyć, że ta krew mrożąca w żyłach katastrofa, zarówno jak zatonięcie onegdajsze „Ville de Dunkerque” spowodowane jest przez jakieś niezwykłe fenomeny, wstrząsające wodami Pas-de-Calais już od tygodnia, a które oprócz zatonięcia statków „Brabant” i Ville de Dunkerque” omało nie wywołało ofiar innych okrętów”.
Przyjaciele zamilkli. Oparci o balustradę, okalającą terasę klubu, wpatrywali się w niezmierzone przestrzenie morza. Było ono spokojne, jakby uśmiechnięte uprzejmie, bez złości i zdrady, przy brzegu porysowane w wąskie linijki zielone i żółte, dalej czyste i błękitne jak powietrze, a jeszcze dalej, pod nieruchomemi, zda się, obłokami, szare jak wielka tablica łupku.
Ale ponad Brighton, słońce, zachodzące już poza pasmo wzgórzy, ukazało swą tarczę i na morzu rozsypał się deszcz iskier złotych i ognistych.
— Perfidne! — rzekł Szymon Dubosc, który chociaż dobrze znał język angielski, w rozmowie z przyjacielem swym Anglikiem, używał zawsze mowy francuskiej — perfidne! Jakie ono jest piękne i pociągające! Patrząc na jego spokój, czyż można przypuszczać, że miewa ono swoje złośliwe kaprysy, kaprysy niszczycielskie i zabijające! A ty naprawdę chcesz dzisiaj wieczorem jechać, Edwardzie?