— Boli cię?
— Ma się rozumieć, że boli! Bardzo nawet. Kula widocznie uderzyła w czaszkę, potem ześlizgnęła się i konam tu od rana tak... Ale wyjdę z tego...
— A Izabella gdzie jest? brzmiało trwężne pytanie Szymona.
— Nie wiem... nie wiem nic... z trudem jąkał Edward.
Nic... nie... nie wiem...
— Ale jakże się tu znalazłeś?
— Byłem z lordem Bakefield i Izabellą,
— Aa... więc to ty im towarzyszyłeś?
— Tak. Noc spędziliśmy na „Reine-Mary”... a dziś rano zaatakowano nas tutaj... tak... napadła na nas banda opryszków... Wycofywaliśmy się, kiedy mnie raniono i upadłem. Lord Bakefield i Izabella cofali się w kierunku okrętu, gdzie obrona byłaby o wiele łatwiejszą. Zresztą Rolleston i jego ludzie nie strzelali do nich.
— Rolleston? powtórzył Szymon.
— Daleki mój kuzyn... podłe bydlę... zdolny do wszystkiego... bandyta... włamywacz... fałszerz... warjat... no, tak... warjat... alkoholik...
— A który zewnętrznie podobny jest do ciebie, nieprawdaż? zapytał Szymon, rozumiejąc teraz pomyłkę.
— Jak kto chce koniecznie...
— I aby ukraść minjaturę i perły on napadł na was?
— Dlatego i z innego jeszcze powodu, leżącego mu bardzo na sercu.
— Co?
— On kocha Izabellę. Prosił o jej rękę, kiedy jeszcze nie upadł tak nisko. Lord Bakefield wyrzucił go za drzwi.
— Ach! Co za potworna rzecz! Jeżeli ten człowiek zawładnie Izabellą... rzekł Szymon złamany.
— Ratuj ją, Szymonie... prosił Edward ostatkiem sił.
— Ale ty! ty, Edwardzie?... Nie możemy cię tak zostawić.
Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/102
Ta strona została przepisana.