Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/104

Ta strona została przepisana.

— Mogło być około godziny drugiej popołudniu, kiedy przywiązali milorda i panienkę do koni i odjechali.
— Antonio! zawołał Szymon, musimy ich dogonić w nocy! Eskorta zbója idzie pieszo. Trzy godziny galopu wystarczą.
— Nasze konie są bardzo przemęczone, zauważył Indjanin.
— Niech popadają, ale dojechać musimy!
Szymon Dubosc wydał zarządzenia służącemu:
— Trzeba pana Edwarda zanieść do kajuty na okręt, macie go pielęgnować i nie odstępować na krok. Dżim, mogę liczyć na ciebie?
— Tak.
— A na ojca twego?
— To zależy.
— Pięćdziesiąt funtów dla niego, jeżeli do dwóch dni ranny znajdzie się cały i zdrowy w Brighton.
— Sto funtów, oświadczył poważnie Dżim. Ani jednego penny mniej!
— Dobrze, sto funtów! O godzinie szóstej Szymon i Antonio powrócili do legowiska Indjan, rozkazując co rychlej przesiodłać konie. Nie słuchając wywodów ojca Calcaire, który nadbiegł z opowiadaniem o dokonanych ważnych odkryciach geologicznych, Szymon wskoczył na konia.
— Rysie Oko, jedziemy?
Tak. Zaś towarzysze moi pójdą naszym śladem. Od czasu do czasu będę im zostawiał znak umówiony i mam nadzieję, że jutro rano spotkamy się.
Gdy odjeżdżali, Dolores skierowała swego konia ku nim.
— Nie, odezwał się Antonio. Ty będziesz towarzyszyła tamtym, Przecież profesor nie może cały czas iść piechotą.
Młoda kobieta nie odpowiadała.
— Żądam, byś pozostała z nimi, rozkazał Antonio surowo.
Lecz Dolores puściła konia kłusem i zrównała się z Szymonem.
Dłuższy czas, około godziny, jechali tak w kierunku —