Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/110

Ta strona została przepisana.

daniarzy. Uzbrojeni w karabiny, strzelby, szable, rewolwery, kosy, wszyscy ci piraci mieli wygląd nie wzbudzający zaufania i groźny. Z nieufnością patrzyli jeden na drugiego, mierząc wzrokiem siłę sąsiada, będąc gotowymi do skoczenia do gardła każdemu, ktoby stanął na ich drodze.
Na zapytanie Szymona zaledwie raczyli odpowiadać:
— Kobieta przywiązana? Konie? Kilku jeźdźców? Nie widzieliśmy nic podobnego.
I szli dalej. Dopiero po upływie może dwóch godzin Szymon z wielkiem zdumieniem zobaczył jaskrawe kostjumy trzech ludzi, idących żwawo naprzód, z tobołkami na plecach. Czyż nie byli to Indjanie Antonia?
— Tak, szepnęła Dolores, to Forsetta i bracia Mazzani. A gdy Szymon chciał się z nimi zrównać, sprzeciwiła się temu:
— Nie, nie, rzekła, nie mogąc ukryć wstrętu, to są straszni ludzie. Nic nie zyskamy przez nich.
Szymon nie usłuchał i zawołał:
— Hop! Hop! czy Antonio jest tutaj? Indjanie położyli tobołki na ziemi, podczas gdy Szymon i Dolores schodzili z koni. Forsetta schował rewolwer do kieszeni. Był to chłop olbrzymi, zbudowany jak kolos.
— A, to ty, Dolores? rzekł, skłoniwszy się Szymonowi. No nie, Antonia niema tutaj. Nie znaleźliśmy go.
Uśmiechał się, krzywiąc usta i przymrużając oczy.
— Czyli, powiedział Szymon wskazując na toboły, uważaliście, że jest o wiele prościej iść na połów z tej strony?
— Być może, mruknął urągliwie Forsetta.
— A stary profesor? Przecież Antonio oddał go wam w opiekę?
— Straciliśmy go z oczu zaraz około „Reine-Mary”. Poszukiwał jakichś muszelek. Więc Mazzani i ja poszliśmy dalej. Szymon niecierpliwił się. Dolores zabrała głos:
— Forsetta, rzekła poważnie, Antonio był waszym wodzem. Pracowaliśmy wszyscy czworo razem i on spytał was,