Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/115

Ta strona została przepisana.

sób po upływie kwadransa doszedł do miejsca, gdzie ziemia była udeptana jakby po przejściu brodu.
Tu zatrzymał się nagle. Tędy szły konie! Widać było ślady kopyt.
— Och, zawołał zdziwiony, a tu widać odbicie nóg Rollestona!... Doskonale odbity na ziemi rysunek jego gumowych podeszew w kratkę!
Czyż to możliwe?...
Dalsze badania potwierdziły spostrzeżenie. O jakieś pięćdziesiąt kroków wyżej odnalazł świeże jeszcze pozostałości obozowiska.
— Tak, tak... to widoczne... Tutaj przebrnęli rzekę wczoraj wieczorem. Jak my, musieli uciekać przed raptownem wezbraniem wód i jak my, obozowali na wzgórzu, tylko z drugiej strony. Ach! dzieliło nas od nich nie więcej jak kilometr! Mogliśmy wpaść na nich, gdy spali! I czyż nie jest rzeczą straszną, gdy się pomyśli, że nic nie przeczułem... nic mię nie ostrzegło...
Zrozpaczony, czołgając się, badał dalej ziemię, poczem wstając, utkwił wzrok w oczach Dolores i rzekł cicho:
— Widzę tu coś nadzwyczajnego... Jak pani to wytłomaczy?...
Twarz dziewczyny spłonęła ciemnym rumieńcem. Szymon zrozumiał, iż wie ona, co jej powie:
— Przechodziła pani tędy dziś rano, podczas gdy ja jeszcze spałem. Kilkakrotnie kroki pani zacierają ślady naszych wrogów, co dowodzi, że przechodziła tu pani już po ich oddaleniu się. Dlaczego pani nic mi o tem nie wspominała?
Milczała, patrząc wprost w oczy Szymona, a jej piękna, surowa twarz wyrażała bojaźń i wyzwanie. Szymon gwałtownie chwycił jej rękę:
— Ależ w takim razie... w takim razie wiedziała pani prawdę! Już od rana wiedziała pani, że szli oni wzdłuż rzeki... O tak... tędy... widać, jak ślady ich skierowują się ku wscho-