mię w zachwyt... Przy panu czuję się tak szczęśliwa, jak nigdy w życiu nie byłam...
Stała przed nim pokorna, z pochyloną głową, istotnie jak niewolnica. Szymon czuł się zmieszany tym wybuchem miłości, której wcale się nie spodziewał, a tak dla niego pochlebnej, stawiającej go tak wysoko! A mimo to czuł się uczuciem tem urażony w swem ukochaniu Izabelli, tak jakby popełnił winę słuchając wyznania Dolores. Jednak przemówiła ona z taką słodyczą i było tak rzeczą dziwną widzieć tę dumną królewską kobietę stojącą przed nim w kornem pochyleniu i z takim szacunkiem, iż nie mógł nie odczuć pewnego wzruszenia.
— Kocham inną kobietę, powtórzył z mocą, by wznieść pomiędzy jej miłością a sobą mur nie do przebycia przeszkody i nic nas nie potrafi rozdzielić.
— Tak jest, odpowiedziała pokornie. Wiem, a jednak spodziewałam się... sama nie wiem czego... Było to bezcelowe...
Chciałam tylko, byśmy byli sami, jaknajdłużej sami... Teraz widzę, że to skończone... Przysięgam panu... Odnajdziemy miss Bakefield... Proszę pozwolić mi prowadzić siebie... Zdaje mi się, że potrafię lepiej, niż pan...
Czy mówiła ona szczerze? Jak skojarzyć tę zapowiedź poświęcenia z namiętnością, jaką mu wyznała? Powiedział więc tylko:
— Kto mi zaręczy?
— Kto zaręczy za moją lojalność? A więc: wyznanie wszystkiego zła, jakie panu wyrządziłam, a które chcę naprawić! Dziś rano, gdy przyszłam tu sama i szukałam wszędzie jakichś wskazówek, znalazłam na kamieniu, o, tym opodal, kawałek papieru, na którym napisane...
— Ma pani ten papier?... przerwał Szymon. To ona pisała, miss Bakefield?
— Tak.
— Pod moim adresem? Adresu nie było. Ale słowa te napewno są napisane
Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/117
Ta strona została przepisana.