Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.
— 10 —

połączeniem mocy, zręczności, zdrowej wesołości, ufności we własne siły i ufności w życie, wszystko to składało się na całość, tchnącą czarem młodości i jakiegoś nieprzepartego uroku.
Zamiłowany w sporcie, dojrzewał właśnie z tą generacją Francuzów powojennych, którzy wysoko postawili sztandar kultury fizycznej. Ruchy jego miały harmonję, jaką rozwija jedynie długie ćwiczenie logiczne, ale jaką wysubtelnia życie intelektualne, studjowanie sztuk pięknych i poczucie estetyki we wszystkiem. Zdanie matury i koniec nauk nie były dla niego, jak dla wielu innych, początkiem życia nowego. Jeżeli nadmiar energji zmusił go do wyładowywania się w ambicjach atletycznych i rekordach na stadjonach Europy i Ameryki, mimo to nie zgodził się nigdy na opanowanie ducha przez ciało. W wirze matchów i zapasów umiał zawsze zachować dla siebie dwie — trzy godziny samotności, poświęcając je na czytanie lub rozważanie. Tym sposobem nie robił przerw w nauce, studjując z zapałem ucznia gimnazjalnego i kształcąc się w różnych gałęziach wiedzy.
Ojciec jego, z którym łączyło go serdeczne uczucie, dziwił się często:
— Powiedz mi, Szymonie, do czego dążysz? Jaki jest twój cel?
— Ćwiczę się.
— Ale w jakim celu?
— Nie wiem. Dla każdego z nas bije godzina, kiedy trzeba być gotowym, uzbrojonym, i mieć głowę i muskuły w porządku. Ja będę gotów.
I tak doszedł do lat trzydziestu. Na początku roku w Nizzy poznał za pośrednictwem Edwarda Rollleston miss Bakefield.
— Zapewne zobaczę się z ojcem twoim w Dieppe, powiedział Rolleston. Będzie zdziwiony, że nie wracasz ze mną, jak to było ułożone w zeszłym miesiącu. Co mam jemu powiedzieć.
— Powiedz mu, że zostaję jeszcze czas jakiś tutaj... albo nie... nie mów nic... napiszę do niego... może jutro... albo pojutrze...