nieżywą rybą, którą musiało się deptać, a która tworzyła ohydną masę ciał gnijących i wydających woń, wprost nie do wytrzymania.
Wreszcie podniesienie twardszego już gruntu wyprowadziło ich na wyżynę, panującą nad rzeką. Tam około tuzina starszych, szpakowatych już ludzi, w łachmanach i o twarzach odrażających, zajętych było rozdzielaniem na części padłego konia. Kawałki mięsa skwarzyły się już nad nędznem ogniskiem, podsycanem mokremi deskami. Była to zapewne grupa włóczęgów, stowarzyszonych w celu zbierania wielkiego łupu. Jeden z nich opowiedział, że widział rano grupę ludzi uzbrojonych, którzy przebyli rzekę, używając do tej przeprawy ciężką starą łódź rozbitą, znajdującą się na mieliźnie pośrodku rzeki. Dostali się tam, rzucając kładkę, zbitą na poczekaniu z desek.
— O, widzi pan, właśnie dotyka ona brzegu tam koło skały. Najpierw przeprowadzili tamtędy dziewczynę, a potem związanego starca.
— A konie, czy też przeszły tędy? zapytał Szymon.
— Konie? Były one już do niczego. Więc pozostawili je. Dwóch naszych towarzyszy skorzystało z trzech szkap i puściło się do Francji Jeżeli dojadą, to będą szczęśliwi... A czwarty koń jest właśnie na rożnie, jak to pan uważa zapewne. Trzeba przecie coś frygać...
— A dokąd udali się ci ludzie?
— Zbierać złoto. Mówili o źródle, tryskającem złotem...
My także tam pójdziemy... Brakuje nam tylko broni, no tak, broni poważnej...
Całe to godne towarzystwo wstało i okrążyło ciasnem kołem Szymona i Dolores. Jeden z włóczęgów chwycił za lufę karabin Szymona.
— Hm, tak!... To rozumiem!... Taka broń może się przydać w tej chwili!... Szczególniej gdy chodzi o obronę portfelu wypchanego dobrze banknotami... Coprawda, dodał tonem pełnym groźby, że i ja i moi towarzysze, których szanowni
Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/121
Ta strona została przepisana.