Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/125

Ta strona została przepisana.

Uczuł, że się przysuwa do niego. Po chwili usłyszał słowa, jakie wymawiała pocichu i jakby z wahaniem:
— Więc pan dlatego, aby mię uchronić przed Forsettą, odrzuca mój plan?
— Hm, odpowiedział. Zapewne, że jest to ohydne niebezpieczeństwo.
Mówiła dalej, jeszcze zniżając głos, jakby szepcąc spowiedź.
— Nie trzeba, by groźba takiego Forsetty wpływała na pańskie postępowanie... To, co może mi się zdarzyć, jest bez większego znaczenia... Nawet nie znając mego życia, może pan sobie łatwo wyobrazi czem była mała przekupka papierosów na ulicach w Meksyku, a potem tancerka w barach Los Angelos...
— Cicho! rozkazał Szymon, zatykając jej usta dłonią. Nie powinno być żadnych zwierzeń między nami.
Ale Dolores nalegała:
— Jednakże pan wie, że miss Bakefield grozi to samo niebezpieczeństwo, co mnie. Pozostając ze mną, pan ją poświęca.
— Cicho! proszę milczeć! rozkazał gniewnie. Postępuję tak, jak mi nakazuje obowiązek i miss Bakefield nieprzebaczyłaby mi, gdybym uczynił inaczej.
Gniewała go ta kobieta, czuł bowiem, że zdaje się jej, iż odniosła ona zwycięstwo nad Izabellą i że chciała zatryumfować, dowodząc mu, iż powinien był ją opuścić.
— Nie, nie, powtarzał sobie. Przecie nie dla niej pozostałem. Pozostałem z obowiązku, bo mężczyzna nie opuszcza kobiety w takich wypadkach. Ale czy ona może to zrozumieć?
Około północy musieli opuścić swe schronisko, woda bowiem podstępnie wdzierała się tam i poszli wyżej na wybrzeże.
Nic więcej nie zmąciło ich snu. Nad rankiem, jeszcze przed świtem, zbudziło ich ujadanie głuche i coraz bliższe. Pies biegł ku nim z taką szybkością, że Szymon zaledwie miał czas wyciągnąć rewolwer.