Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/155

Ta strona została przepisana.

kady, jednakże rażone bezlitosnym ogniem, przewracały się, padały gęsto trupem, a po nich szli nowi śmiałkowie, wyjąc, i krzycząc, chcąc za wszelką cenę dostać się do owych monet, padających jak deszcz złoty i dolatujących czasem aż do nich.
Ale i ci, którym udawało się zdobyć jakąś sztukę złota, padali od strzałów. Była to krwawa rzeź. Najszczęśliwsi, którzy uniknęli kul, brani byli do niewoli, stawiani natychmiast wzdłuż fortyfikacji i rozstrzeliwani.
Nagle wszystko ucichło. Jak strumień przerwany, tak snop wody zmalał, pochylił się i znikł. Oddziały uzbrojone opuściły teraz barykady i wybiegły z karabinami i nożami, odrzucając dalej napierających, podczas, gdy straż przyboczna zbierała złoto do koszów trzcinowych, a Rolleston wydawał rozkazy. Zbiór nie trwał długo, poczem przyniesiono kosze i rozpoczęto podział, wstrętny i groteskowy. Oczy błyszczały chciwie. Ręce trzęsły się. Widok, dotknięcie i brzęk złota przyprawiał tych ludzi o pomieszanie zmysłów. Zgłodniałe zwierzęta wydzierające sobie ochłap krwawego mięsa nie walczą o to z większą zajadłością i nienawiścią. Każdy chował łup swój do kieszeni lub do chustki, związanej za cztery końce. Rolleston zagarnął swą część do worka płóciennego, trzymanego oburącz.
— Pozabijać więźniów! Wszystkich! Dawnych i nowych! ryczał z pianą na ustach, jakby w przystępie szału. A potem powiesić ich tak, by widać było trupy z wszystkich stron i by nikt nie ośmielił się nas zaatakować! Żywo, do roboty, towarzysze! Strzelać! A pana Dubosc pierwszego! Kto bierze na siebie pana Dubosc? Ja już nie mam siły!
Godni kompanowie rzucili się spełnić rozkaz. Jeden z nich chwycił Szymona za gardło, przycisnął głowę jego do masztu i opierając lufę rewolweru o skroń jego, wystrzelił cztery razy.
— Brawo! brawo! zawołał Rolleston.
— Brawo! wołali wszyscy, tupiąc i wymachując rękami na znak radości.
Kat przykrył głowę Szymona szmatą pokrwawioną i przy-