Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/162

Ta strona została przepisana.

— Rolleston źle robi. Wódz nie powinien zajmować się takiemi bagatelkami.
— Kocha tę małą, odpowiedziała baba.
— Dziwny sposób kochania... Prześladuje ją od czterech dni...
— Dlaczegóż się nie zgadza? Przecież jest jego żoną... Był ślub, powiedziała „tak”!
— Powiedziała „tak”, bo od rana ściskamy gardziołko jej tatuńcia.
— No więc i teraz niech powie „tak”, bo ściśniemy je do reszty.
Nachylił się nad lordem.
— Jakże on się czuje pod waszą rączką?
— Czyż to można wiedzieć! użalała się baba, trzymająca pętlę. Nie skarży się. Powiedział swej córce, by nie uległa, że raczej on woli umrzeć. Od tej chwili można pomyśleć, że śpi. Dwa dni minęły, jak nic nie jadł.
— Wszystko to, mruczał strażnik, wracając na swe miejsce, niema żadnego sensu. Rolleston powinien być na pokładzie. Czy wyobrażacie sobie, coby się stać mogło?... Niechby tylko nas porządnie zaatakowali...
— W takim razie mam rozkaz dokończyć starego.
Upłynęło chwil parę. Kobiety rozmawiały bardzo cicho. Chwilami zdawało się Szymonowi, że słyszy dźwięki jakichś głosów z kabiny.
— Antonio, słuchaj pan! To głos Rollestona?
Indjanin zastanowił się:
— Tak.
— Trzeba działać... działać natychmiast, rzekł Szymon.
Nagle drzwi od kabiny otwarły się gwałtownie. Ukazał się Rolleston i ze wściekłością zawołał do bab:
— Jesteście gotowe? Tak! Rachujcie trzy minuty. Za trzy minuty zaduście go.
I odwracając się do kabiny, krzyknął: