Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/163

Ta strona została przepisana.

— Zrozumiałaś, droga Izabello? Trzy minuty! Więc zdecyduj się, moja mała!
Zatrzasnął drzwi za sobą.
Z szybkością, zaledwie możliwą do pomyślenia, Szymon chwycił karabin Antonia. Lecz kraty przeszkodziły mu i nie zdołał wycelować nim bandyta znikł we drzwiach.
— Ach, wszystko stracone! Panie Szymonie, tak nie można, powiedział Antonio, wycofując się z pod przykrycia płóciennego i odbierając swój karabin.
Szymon wstał również, nie zdolny już panować nad sobą:
— Trzy minuty! Ach, nieszczęśliwa!...
Antonio starał się go powstrzymać.
— Poszukajmy jakiegoś sposobu.
Kabina musi mieć okienko.
— Zapóźno! Tymczasem ona żyć przestanie! Trzeba działać natychmiast!
Przez sekundę pomyślał, poczem nagle pobiegł pędem przez pokład i wchodząc do klatki schodowej, zeskoczył na dół. Kurytarz rozpoczynał się halą obszerną, gdzie strażnicy pili i grali w karty.
Wszyscy porwali się na równe nogi, wołając:
— Stój! Nie wolno tędy chodzić!
— Wszyscy na pokład! Wszyscy na pokład! wołał Szymon, powtarzając słowa Rollestona. Galopem! No, żywo! I bez litości! Złoto! Deszcz złota zaczyna padać!
Strażnicy rzucili się biegiem do wyjścia.
Szymon pospieszył na kurytarz, napotkał jedną, zwabioną jego krzykiem babę i rzucił jej tenże zew:
— Złoto! Deszcz złota! Gdzie jest wódz?
— W swojej kabinie, odpowiedziała. Daj mu znać!
I pobiegła.
Drugie babsko, trzymające sznur, zawahało się. Szymon wymierzył jej tęgie uderzenie pięścią pod brodę, tak że zwaliła się. Poczem, nie zajmując się lordem Bakefieldem, wpadł do kabiny. W tejże chwili Rolleston otwierał drzwi, krzycząc: