Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/166

Ta strona została przepisana.

Szymon zapytał szeptem:
— Co się dzieje?
— Wahanie, odpowiedział Antonio. Są jakby niezbyt pewni siebie. Proszę popatrzeć poza arenę. Tłum atakuje w kilku miejscach.
— Tak, ale strzelają do nich.
— Lecz bezładnie, przypadkowo. Nieobecność Rollestona już się daje odczuć. Bądź co bądź był to wódz. Gdyby pan był świadkiem, jak on w paru godzinach zorganizował swych paruset ludzi i wyznaczył każdemu stanowisko odpowiednie do jego zdolności! Nie, nie można twierdzić, że on rządził tylko terorem. Na wodza trzeba się urodzić.


∗   ∗

Wybuch trwał krótko i Szymon miał wrażenie, że deszcz złota był mniej obfity. Jednakże ściągnął on nietylko tych, których obowiązkiem było zbierać monety i kamyki, lecz i innych, niepowstrzymywanych już głosem wodza od zadawalniania swej chciwości.
— O, uważa pan, rzekł Antonio, atak staje się coraz gwałtowniejszy. Nieprzyjaciel czuje dobrze, że jest jakieś osłabienie u oblężonych.
Arena ze wszystkich stron była otoczona i małe grupki ludzi najsilniejszych przedzierały się na barykady, tembardziej, że strzelanina jakoś osłabła. Kulomiot nie funkcjonował, porzucony, czy zepsuty. Gwardja przyboczna zebrana wokół estrady, nie umiała utrzymać dyscypliny i nakazać posłuszeństwa i wkrótce, widząc zagrożone pozycje, zeskoczyła na arenę i pospieszyła na okopy, będąc zdecydowana na wszystko. Widząc ich, napastnicy zawahali się.
I tak, w przeciągu dwóch godzin, wynik bitwy był niepewny, przechyjając się na jedną i drugą stronę. Zapadła noc.
Szymon i Antonio, widząc, że statek jest opuszczony, zbierali broń, amunicję i najpotrzebniejszą żywność. Zamierzali bowiem przygotować ucieczkę, gdzieś około północy i Antonio