Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/40

Ta strona została skorygowana.
— 38 —

— Jakto?... na linji?
— No, Towarzystwo Żeglugi interesuje się tylko swemi transportowcami. Jeżeli inne statki chcą płynąć, to już ich rzecz, niemożna im przeszkodzić.
— Ale, rzekł Szymon, już zaniepokojony, żaden statek nie zaryzykuje podróży, spodziewam się?
— Owszem, przed godziną odpłynął jeden.
— Jakto? Widział go pan?
— Tak, jacht prywatny, własność jakiegoś Anglika.
— Edwarda Rollestona może?
— Zaraz... tak, tak... Rolleston! Owszem, mówiono właśnie o nim. Anglik, który tu zebrał załogę.
Świadomość brutalnej prawdy, przeszyła Szymona. Edward, zapewne dowiedziawszy się o przybyciu miss Bakefield do Dieppe, odwiedził ją w hotelu i na jej rozkaz, zorganizował podróż powrotną. Zresztą on jedynie był w stanie odważyć się teraz nakazać swym marynarzom posłuszeństwo, kupione za banknoty.
Postępowanie młodego Anglika świadczyło o takiem poświęceniu i odwadze, że Szymon natychmiast odzyskał swą zwykłą równowagę, nie odczuwając względem Edwarda, ani żalu, ani zazdrości. Przezwyciężył trwogę o losy Izabelli i postanowił z ufnością patrzeć w przyszłość.
Chmury zbierały się coraz groźniejsze i przewalały tak nisko nad miastem, że można było, zda się, rozróżnić ich zarysy czarne, wśród ciemnej nocy.
Szymon minął plażę i oparł się o barjerę, okalającą wysoki bulwar nadbrzeżny. Stąd widać było grzywę skłębionej piany ciężkich fal, rozbijających się na piasku dalekim i słychać było ich złe uderzenia o skały. A jednak przewidywana burza nie wybuchała. Straszniejsza jeszcze w swej groźbie ciążącej i nieustępliwej, zdawała się oczekiwać przybycia posiłków i powstrzymywać swój wybuch, by rozszaleć się potem jeszcze potężniej.
— Izabella będzie miała czas dopłynąć spokojnie, pomyślał.