terasy lub chowały się przed deszczem do kabin, wywróconych wiatrem. Inni, ponieważ był odpływ, zeszli ze skał nadbrzeżnych, przebyli linję piasku i szli do raf i skał podmorskich, odsłoniętych teraz przez płytką wodę, jakby tam właśnie ustawało już niebezpieczeństwo. Przy niepewnem świetle księżyca, usiłującym przebić grubą zasłoną chmur, widać było błądzące tam widma.
— Chodź, Szymonie, rzekł p. Dubose. Pójdźmy do nich.
Lecz Szymon wstrzymał go.
— Ojcze, jest nam tu zupełnie dobrze. Zresztą, zdaje się, że już się uspakaja. Odpocznij.
— Dobrze, dobrze, jeżeli tak życzysz sobie, odpowiedział ojciec, bardzo przygnębiony... A potem powrócimy do Dieppe... Chciałbym się upewnić, że moje statki niezbyt ucierpiały....
Przeleciał huragan z deszczem.
— Nie ruszaj się stąd, rzekł Szymon. Widzę kabinę, oddaloną o jakieś trzydzieści kroków... Pójdę zobaczyć...
Przyszedłszy na miejsce, zobaczył, że już trzech ludzi leży pod kabiną, przymocowaną do występu terasy. Nadbiegli inni przybysze, chcący również tam się umieścić. Posypały się uderzenia pięścią, ciosy nożem. Szymon rzucił się do rozbrojenia. Lecz ziemia znów zatrzęsła się i z wszystkich stron rozległ się łoskot pękających i rozsypujących się skał.
— Ojcze! Gdzie jesteś? Ojcze! wołał Szymon, wracając pospiesznie na miejsce, gdzie go zostawił.
Nie było tam nikogo. Wołał. Lecz wołanie pochłonął huk burzy, a nie wiedział, w którą stronę kierować swe poszukiwanie. Czyżby pan Dubosc pod wpływem przerażenia pobiegł do morza? Czy, niespokojny o swoje statki, powrócił do Dieppe, tak jak to miał zamiar uczynić?
Przypadkiem — lecz czyż można nazwać przypadkiem te postanowienia nieświadome, popychające nas na drogę naszego przeznaczenia — Szymon zaczął biedz po kamieniach i piasku. Później, poprzez labirynt skał lepkich, najeżonych pułapkami z sieci poplątanych traw morskich, potykając się w kałużach
Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/47
Ta strona została skorygowana.
— 45 —