A koło piany otwierało się znowu, zostawiając kurytarz, kędy Szymon mógł swobodnie przejść dalej.
∗
∗ ∗ |
Godzina druga... W pół do trzeciej... Chwilami woda dochodziła mu do kolan, lub wpadał w leje piasczyste lub pokłady ruchomego, morskiego piasku. Były to części niższe, doliny przylądka i Szymon pomyślał, iż prawdopodobnie napotka pokłady tak głębokie, że nie będzie mógł przejść. Tembardziej przynaglał siebie do pospiechu. Czasem wchodził zboczami na wzgórza wysokości dziesięciu — piętnastu metrów i zbiegał z wierzchołków na drugą stronę. Zgubiony w bezkresie morza, uwięziony przez nie, miał złudzenie, że biegnie po jego powierzchni, w łonie olbrzymich fal znieruchomiałych i zastygłych.
Zatrzymał się. Błysk ognisty przeszył przestrzeń zdaleka, bardzo zdaleka. Za chwilę mignęło światło znowu, potem jeszcze raz w odstępach regularnych. Za jakieś ćwierć minuty powtórzyła się takaż serja błyśnięć.
— Latarnia morska, pomyślał Szymon... Jakaś latarnia, którą cyklon oszczędził...
Nowy ląd biegł właśnie w tym kierunku i Szymon wykombinował, że powinien dojść do Treport, a może trochę bardziej na północ, jeżeli latarnia oznaczała ujście Sommy, co było rzeczą prawdopodobną. W takim razie należało maszerować jeszcze pięć — sześć godzin i to w tempie przyśpieszonem. Lecz światełka jak się ukazały nagle, tak teraz zniknęły raptownie. Napróżno szukał ich, a po zamarciu tych mrugających ogników Szymon uczuł się dziwnie osamotnionym, jakby już zgasła nadzieja wydobycia się z ciężkich ciemności i jakby już nie spodziewał się rozwiązania wielkiej tajemnicy, o co tak zuchwale się pokusił. Co on tu robił? Gdzie się znajdował? Co znaczyło to wszystko? I poco tyle wysiłku?
— Marsz! Galopem! krzyknął głośno do siebie. I nie