Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/57

Ta strona została skorygowana.
— 55 —
VI.
TRIUMF.

Później nigdy nie mógł sobie zdać dokładnie sprawy z przypadku, jakiemu zawdzięczał swe życie. Zdawało mu się, że jedna noga dotknęła czegoś twardego, coś mu posłużyło za punkt oparcia i to coś pozwoliło zrobić jeden krok, potem dwa i trzy kroki, wysunąć się trochę ze swego grobu i wyjść żywemu. Co się stało? Czy napotkał deskę oderwaną ze statku, którego widział maszt? Nie wiedział. Ale nie zapomniał nigdy ohydnego strachu tej minuty zapadania się, po której nastąpił taki upadek woli i energji, że długo jeszcze leżał na jakiejś zbutwiałej desce, z podciętemi nogami, trzęsąc się z gorączki i trwogi.
Wstał i udał się w dalszą drogę machinalnie, pod nieprzepartym wpływem niejasnych uczuć, nakazujących mu iść naprzód, dokonać odkrycia. Ale już nie miał pierwszego rozpędu. Oczy jego uparcie badały ziemię. Bez żadnej widocznej przyczyny uważał za niebezpieczne pewne miejsca i unikał ich kołując, lub odskakiwał wstecz jakby na widok przepaści. Szymon Dubosc bał się.
A przytem odczytał na jakimś szczątku deski nazwę Hawru, t. j. portu, leżącego poza nim i zapytał siebie trwożnie, czy nowy ląd nie zmienił kierunku i czy nie prowadzi go do najszerszej części La Manche.
Przekonanie, iż nie wie, gdzie się znajduje i dokąd idzie, podwajało jego zmęczenie. Czuł się zgnębiony, zdemoralizowany, straszliwie samotny. Nie spodziewał się żadnej pomocy ani ze strony morza, kędy nie odważał się wypłynąć żaden statek, ani drogą powietrzną, gdyż gęsta mgła stała na przeszkodzie aeroplanom. Więc co się z nim stanie?
A jednak szedł, godziny mijały, a połać lądu rozwijała przed oczami jego tenże sam widok jednostajny, te same wydmy melancholijne, tenże sam krajobraz ponury, którego nigdy nie oświetliło słońce.