przestrzenie. A wszędzie zapanowała trwoga, przerażenie, panika. Wszędzie zniszczona komunikacja, p orty zasypane, statki powyrzucane na brzeg, handel przerwany, dowóz uniemożliwiony, głód, rozpacz, niemoc władz, rozprzężenie sfer rządzących. Szymon zasnął późno, snem przerywanym i niespokojnym.
Po upływie godziny czy paru godzin — nie wiedział —
zdawało mu się, że ktoś otwiera drzwi od jego pokoju. Przy
pomniał sobie, że istotnie nie przekręcił klucza. Lekkie kroki
sunęły po dywanie. Potem miał wrażenie, że ktoś nachyla się
nad nim i że to jest kobieta. Oddech wiosenny, świeży owionął twarz jego i w ciemnościach odgadł cień, oddalający się
szybko.
Chciał zapalić światło, lecz elektryczność nie funkcjonowała.
Cień wyszedł. Czy była to kobieta, uwolniona przez nie
go z więzów? Ale dlaczego ona tu przyszła?
O czwartej rano ulice były prawie puste. Kilka wózków
z jarzynami i owocami jeździło pomiędzy zawalonemi domami
i wykrzywionemi chodnikami. Z bocznej uliczki ukazała się
mała karawana, wśród której Szymon natychmiast rozpoznał na
czele jadącego na wysokiej szkapie ojca Calcaire, ubranego
w swój nieodstępny zatłuszczony cylinder i czarny surdut, którego poły spływały po obu stronach siodła o wypchanych jukach.
Dalej jechał Antonio, Rysiem Okiem zwany, na ładnym
koniu, potem trzeci jeździec, obładowany również workami
i jukami, a pochód zamykało trzech piechurów, z których jeden
trzymał za uzdę czwartego konia. Piechurzy ci — typy o twarzach koloru palonej cegły — byli poubierani na sposób Rysie-