uderzył pana i uciekł? Więc będzie ten zbój gdzieś jeszcze niedaleko?
— Tam... tam... szepnął William, próbując wyciągnąć rękę.
Indjanin wskazał na ziemi ślady kroków, oddalających się na lewo, za wzgórza.
— Oto ślad, rzekł.
Szymon wskoczył na konia.
— Poco? W jakim celu? zaprotestował Antonio.
— Jakto! Trzeba ukarać winowajcę! zawołał Szymon oddalając się galopem. Jeden z towarzyszy popędził za nim, ten właśnie, który jechał na czwartym koniu, a którego Indjanin przedstawił jako swojego przyjaciela, bez wymienienia nazwiska.
W odległości jakich pięciuset kroków z za olbrzymich złomów kamiennych wysunął się człowiek i zaczął uciekać.
Za parę chwil Szymon zbliżył się do złomów i zawołał:
— Widzę go! Właśnie okrąża staw, przez który przeszliśmy! Jedźmy wprost naprzód!
I zawrócił konia swego wprost w wodę, w tem miejscu płytką na pozór, ale o dnie tak pokrytem mułem, iż konie zapadały i z trudnością mogły brnąć. Kiedy przybyli na drugi brzeg, uciekający odwrócił się, a widząc, iż ściga go tylko dwóch ludzi, zatrzymał się, chwycił strzelbę, i złożył się do strzału.
— Stać! Bo strzelam! zawołał groźnie.
Było jednakże już zapóźno i Szymon nie mógł powstrzymać rozpędzonego wierzchowca. W chwili gdy rozległ się odgłos strzału, znajdował się zaledwie o jakie dwadzieścia metrów od zabójcy. Lecz w tejże sekundzie drugi jeździec rzucił się pomiędzy nich, trzymając swego konia, stającego dęba, jak wał ochronny przed Szymonem. Biedne zwierzę otrzymało strzał w brzuch i upadło.
— Dzięki, przyjacielu, uratowałeś mi życie! zawołał Szymon, poniechając dalszego ścigania. Zeskoczył z konia, by przyjść z pomocą towarzyszowi swemu.
Towarzysz ten jednakże znajdował się w bardzo niemiłej
Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/88
Ta strona została przepisana.