Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/99

Ta strona została przepisana.

— A, tak, to co innego! Teraz zaczynam rozumieć pytanie. Chodźcie ze mną.


∗   ∗

Antonio i Szymon szli za chłopcem przez liczne kurytarze i schody, wszędzie znajdując takiż szał niszczenia. Osobniki o wyglądzie nie budzącym zaufania, odbijały zamki, wyciągały gwoździe, łamały i rabowały. Wszędzie widać było istoty czołgające się na kolanach i poszukujące — w braku złota czy srebra — przynajmniej kawałka skóry lub metalu, możliwego do sprzedania.
Zwierzęta drapieżne, krwiożercze, podobne do tych, które kręcą się dokoła pobojowisk. Trupy obdarte i okaleczone świadczyły o ich braku skrupułów i okrucieństwie. Nie było już kolczyków w uszach kobiet, ani pierścionków i branzolet na ich rękach, ani szpilek w krawatach męskich. Znikły zegarki, portfele i portmonetki...
Miejscami w tym warstacie śmierci i rabunku rozlegał się odgłos kłótni. Dwa ciała padają. Krzyki i wycia bólu kończą się jękiem agonji. To walka dwóch drapieżników, zwycięstw o silniejszego zwierza.
Dżim zatrzymał się przed kabiną dość obszerną, częściowo zalaną wodą, ale której druga część była sucha.
Znajdowały się tam fotele trzcinowe.
— Tutaj spędzili oni noc, rzekł.
— Kto? zapytał Szymon.
— Trzej podróżni, którzy tu przybyli konno. Ja byłem tu z tatkiem pierwszy. Widziałem ich, jak przyjechali.
— Ależ było ich czworo!
— Jeden nocował na dworze, by pilnować koni. Trzej inni pobiegli najpierw do tego pleda, gdzie pan wsadzał rękę napróżno, a potem jedli i spali tutaj. Dziśrano po ichodjeździe tatko przyszedł przeszukać kabinę i znalazł pudełko z cygarami starego dżentelmena.
— A potem odjechali?