nych wyjaśnień, ale czas mijał i nie spełnił tego zamiaru. Widział ją przez okno, jak szła przez podwórze. Chód miała powolny. Biust jej chwiał się na biodrach w harmonijnym rytmie. Płomień słońca palił się w złocie jej włosów.
Całą resztę ranka spędził siedząc na kanapie i paląc cygara... Czuł się niedobrze. Był niezadowolony ze siebie i z wydarzeń, z których żadne nie tylko nie przynosiło mu najmniejszego światełka prawdy, lecz przeciwnie wikłało sprawę w taki sposób, iż powiększało jeszcze ciemności, z któremi się borykał. Pragnął działać, a skoro tylko dał folgę tej potrzebie, to napotykał zaraz na nowe przeszkody, paraliżujące jego wolę działania, a sama natura tych przeszkód nie wskazywała niczem na osobistości przeciwników, wytwarzających te przeszkody. Ale około południa, gdy zawołał, ażeby podawano do stołu, służący wpadł do gabinetu z talerzem w ręku i z przejęciem się, świadczącem, że służba była dobrze poinformowana o dwuznacznej sytuacyi swego pana, krzyknął:
— Proszę pana, idzie prefekt policyi!
— Co? Hę? Gdzie jest?
— Na dole, proszę pana. Z początku nie wiedziałem, co robić... Chciałem ostrzedz pannę Levasseur, ale...
— Czy jesteś tylko tego pewny?
— Oto jego bilet, proszę pana.
Perenna wziął bilet, na którym istotnie widniało: Gustaw Desmalions.
Podszedł wówczas do okna, które następnie otworzył i przy pomocy umieszczonego u góry lustra począł obserwować plac Palais-Bourbon. Zauważył tam sześć spacerujących osób. Zaraz rozpoznał, co to za jedni. Była to jego zwykła warta, złożona z agentów.
— Tylko tylu ich jest? — mruknął pod nosem. — A zatem chodźmy, gdyż niema obawy i prefekt przychodzi w dobrej jedynie intencyi. Stało się właśnie, co przewidywałem. Nie źle go nastroiłem, ocalając mu życie.
Pan Desmalions wszedł, nie mówiąc na powitanie ani jednego słowa i lekko tylko kłoniąc
Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.
— 119 —