— Jest, w swoim pokoju.
— Wyjeżdżała wczoraj, nieprawdaż?
— Tak. Otrzymała depeszę, wzywającą ją na prowincyę, do chorego krewnego. Powróciła dzisiejszej nocy.
— Muszę z nią pomówić. Powiedzcie jej, żeby do mnie przyszła.
— Do gabinetu?
— Nie, na górę, do buduaru!
Był to mały pokój na drugiem piętrze, niegdyś buduar kobiecy, który sobie Perenna upodobał od chwili, gdy w pokoju, obranym na gabinet pracy, stał się celem trucicielskiego zamachu. Było tam spokojniej, pokój ten znajdował się dalej od oczu ludzkich, to też tam Perenna chował swoje ważniejsze papiery. Nigdy nie rozstawał się z kluczem od tego pokoju, z kluczem specyalnym, mającym trzy nacięcia i ukrytą wewnątrz sprężynę.
Mazeroux zapuścił się za nim w dziedziniec i szedł krok w krok za nim, na co Perenna dotychczas prawie nie zwracał uwagi.
Wziął brygadyera pod ramię i poszli razem.
— Wszystko idzie jaknajlepiej! Obawiałem się, że Florentyna, podejrzewając coś, nie wróci już tutaj. Ale ona bezwątpienia nie przypuszcza wcale, że ją wczoraj widziałem. Teraz już nam nie ujdzie!
Minęli westybul, poczem weszli na pierwsze piętro.
Mazeroux zacierał ręce.
— Nareszcie szef przyszedł do rozsądku?
— W każdym razie jestem zdecydowany. Nie chcę, rozumiesz, nie chcę, żeby pani Fauville odebrała sobie życie, a ponieważ jest tylko jeden środek uniknięcia tej katastrofy, więc poświęcam Florentynę.
— Bez żalu?
— Bez wyrzutu.
— A zatem szef mi wybacza?
— Składam ci podziękę!
To mówiąc, wymierzył mu potężny cios kułakiem w zęby.
Mazeroux padł zemdlony, bez jęku, na schodach drugiego piętra.
Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.
— 180 —