Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.
—   186   —

na dole w pogotowiu. Ani mu też w myśli była ucieczka z Florentyną. Jeżeli ich nie zabije, to sprawiedliwość ujmie ich w swe ręce i zrobi z nimi koniec. Lepiej nawet, że tak się stanie i że społeczeństwo samo ukarze tę parę winowajców, którą on złoży jemu w ofierze.
Zamknął drzwi, zatrzasnął zasuwę, stanął naprzeciw swych więźniów i siadając na krześle rzekł do Sauveranda.
— Więc mówmy!
Pokój, w którym się znajdowali, był tak mały, iż don Luis miał wrażenie, że ociera się prawie o Sauveranda, o tego człowieka, którego nienawidził z głębi duszy. Zaledwie jeden metr przestrzeni dzielił ich krzesła. Długi stół, zarzucony książkami, oddzielał ich od okna, którego rama, osadzona w grubym murze, zakończona była u dołu klapą, zamykającą rodzaj schowanka, jakie często widzieć można w starych domach.
Florentyna odwróciła nieco swój fotel, tak, że don Luis słabo dostrzegał jej twarz, ukrytą w cieniu. Natomiast twarz Sauveranda miał jak na dłoni. Obserwował ją też z gorącem zaciekawieniem i wściekłością, rosnącą w miarę, jak się przyglądał tym młodym jeszcze rysom, wyrazistym ustom, oczom inteligentnym i pięknym mimo pewnej surowości ich spojrzeń.
— Więc cóż? Mów pan! — rzucił don Luis tonem rozkazującym. — Zgodziłem się na rozejm, ale na rozejm chwilowy, potrzebny tylko do wypowiedzenia słów najkonieczniejszych. Czy może czuje pan teraz obawę? Może żałuje pan swego kroku?
Na twarzy Sauveranda zarysował się łagodny uśmiech.
— Nie obawiam się niczego — odrzekł — i nie żałuję bynajmniej tego, żem się tu zjawił, gdyż czułem to doskonale, że możemy, że powinniśmy się porozumieć.
— Powinniśmy się porozumieć? — zapytał Perenna ze wzgardliwem wzruszeniem ramion.
— Dlaczegóżby nie?
— Pakt? Układ sojuszniczy między panem i mną?