— O niewinności pani Fauville.
— Ależ ja niewinności pani Fauville wcale nie kwestyonuję!
— Na cóż się to zda, jeżeli nie będzie pan mógł jej udowodnić?
— Ach, istotnie, do pana to należy dostarczenie mi w tym względzie dowodów.
— Ja ich nie posiadam.
— Jakto?
— Powiadam, iz nie mam żadnych dowodów na poparcie tego, co mówię, pragnę jednak, abyś mi pan uwierzył.
— W takim razie nie uwierzę! — zawołał don Luis zirytowany. — Nie! nie! Po tysiąc razy nie! Jeżeli mi pan nie dostarczy dowodów jaknajbardziej przekonywujących, to nie uwierzę ani w jedno słowo pańskiej opowieści.
— Uwierzyłeś pan jednak wszystkiemu, co dotychczas zdołałem wypowiedzieć — odrzekł Sauverand z wielkim spokojem i prostotą.
Don Luis nie protestował. Rzuciwszy spojrzenie na pannę Levasseur, odniósł wrażenie, iż ona patrzy już nań z mniejszą odrazą i że zdaje się pragnąć, aby dał posłuch i wiarę słowom Sauveranda.
— Więc mów pan! — mruknął.
I zaiste osobliwy był widok tych dwojga ludzi, z których jeden wypowiadał się w słowach ścisłych i jasnych, przykładając wagę do każdego wyrazu, drugi zaś słuchał, ważąc każde usłyszane słowo. Obaj starali się panować nad sobą i obaj pozornie byli spokojni, jakgdyby szukali rozwiązania filozoficznego w jakimś naukowym przedmiocie. To co działo się nazewnątrz nie miało dla nich żadnego znaczenia. To, co miało nastąpić, nie było wcale brane pod uwagę. Przedewszystkiem, bez względu na konsekwencye ich bezczynności w chwili, gdy pierścień kordonu policyjnego zaciskał się dokoła nich coraz bardziej, przedewszystkiem potrzeba było, aby jeden z nich mówił, drugi zaś słuchał.
— Przystępujemy zresztą do omówienia wydarzeń najdonioślejszych — mówił z wielką powagą Sauverand — do tych wydarzeń, których interpre-
Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.
— 195 —