Jak szalony chwycił jedną z cegieł i począł nią uderzać w nadziei, że odgłos tych uderzeń słyszany będzie w całym domu od dołu do góry. Wskutek jednak uderzeń poczęły się nań sypać z góry cegły i kamienie, grożąc zupełnem zasypaniem.
— Pomocy! Pomocy! Pomocy! — wołał w dalszym ciągu.
Cisza! Cisza zupełna, ogromna, przeraźliwa!
— Pomocy! Pomocy!
Miał wrażenie, że nawoływania jego nie wychodzą nawet poza jego więzienie, w którem stawało się coraz duszniej.
Zresztą i głos jego słabł coraz bardziej, harczał, dygotał, konał w martwiejącem gardle.
Zamilkł, znów z wytężeniem całej uwagi wsłuchując się w otaczającą go ciszę. Miał wrażenie, że znajduje się w trumnie i że ktoś przykrywa ją ołowianem wiekiem.
Wciąż cisza! Żadnego odgłosu! Nikt nie spieszył i nikt nie mógł pospieszyć mu z pomocą!
Ciągle stawał mu przed oczyma obraz Florentyny. Myślał także o pani Fauville. Wszak obiecał ją uratować! Nie uratuje jej... Marya Anna umrze dobrowolnie głodową śmiercią!... I tak ona, jak Gaston Sauverand, jak tyle innych osób i on także padnie z kolei ofiarą tej monstrualnej sprawy.
Jeden jeszcze wypadek powiększył jego udrękę. Oto nagle latarka jego, którą pozostawił palącą się dla rozproszenia ciemności, zagasła. Była wtedy godzina jedenasta wieczór
Począł doznawać przykrych zawotów głowy. Zaledwie oddychał wskutek braku powietrza. Znów w obrazy snute przez jego wyobraźnię wżerać się poczęła piękna postać Florentyny, oraz sina twarz pani Fauville! I gdy w wizyi halucynacyjnej widział konającą panią Fauville, to jednocześnie zdawało mu się, iż słyszy straszliwy wybuch w domu Fauville’a, że widzi prefekta policyi i brygadyera okropnie okaleczonych, martwych!
Począł drętwieć, a następnie popadł w pewnego rodzaju omdlenie, w czasie którego z ust jego ulatywały pojedyńcze wyrazy:
— Florentyna... Marya Anna... Sauverand...