W dziesięć minut później don Luis, ubrany już był w specyalny kostyum, włożył na głowę czapkę lotniczą i zaopatrzył się w lornetkę, poczem samolot wzniósł się na wysokość 800 metrów, aby uniknąć niesprzyjających prądów powietrznych i po pewnych ewolucyach nad Sekwaną, poszybował prosto ku zachodnim obszarom Francyi.
Wersal... Maintenon... Chartres...
Don Luis nigdy jeszcze nie jechał aeroplanem. Francya podbiła powietrze wówczas, gdy on wojował w legionie i na piaskach Sahary. Mimo jednak nadzwyczajnej jego wrażliwości na wszystko, co było nowością, nie odczuwał wcale tej boskiej rozkoszy człowieka, który po raz pierwszy oderwał się od ziemi. Ujarzmiała jego myśli, napinała werwy i podniecała go tylko wizya uciekającego samochodu.
W tym łoskocie skrzydeł aeroplanu, w warkocie motoru, w przestrzeniach horyzontu oczy jego szukały i uszy były w stanie słyszeć jedynie warkot niewidzialnego jeszcze samochodu. Doznawał uczucia myśliwego, który już... już... ma zapanować nad ściganą zwierzyną. Był jako ptak drapieżny, którego szponów ujść nie może upatrzona ofiara.
Nogent-le-Rotrou... La Ferté-Bernard... Le Mans...
Dwaj towarzysze podróży nie wymienili z sobą jednego słowa. Perenna widział przed sobą szerokie plecy Davanne’a. Wychyliwszy jednak nieco głowę z samolotu widział przed sobą niezmierzoną przestrzeń i nie interesowało go nic poza tą wstęgą białej drogi, łączącej miasta z miastami, wioski z wioskami, prostej niekiedy i jakby naprężonej, to znów, załamującej się i gnącej w razie napotkania jakiejś przeszkody, w postaci kościoła lub rzeki.
Na tej wstędze znajdowali się coraz bliżsi Florentyna Levasseur i jej oprawca.
Don Luis wcale o tem nie wątpił! Żółte auto kontynuowało swój wysiłek. Do kilometrów dołączały się nowe kilometry, do płaszczyzn doliny, do pól lasy i widać było z kolei Angers, a potem Ponts-de-Drive, a na końcu tej białej wstęgi znajdował się cel niedostępny — Nantes, zwycięstwo bandyty...
Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/364
Ta strona została uwierzytelniona.
— 358 —