gane. I znajdowała się w nim Florentyna wraz z ściganym bandytą!
— Nareszcie! — pomyślał don Luis. — Mam ich!
Lecieli jeszcze dość długo, nie zmieniając dystansu.
Davanne oczekiwał na sygnał, z którym nie spieszył się jednak don Luis, delektujący się poczuciem swej mocy, poczuciem, na które składała się jego duma, nienawiść, nieledwie okrucieństwo Był jakby orłem, którego szpony drżą, zanim spadną na ściganą zdobycz.
Uniósł się wreszcie na siedzeniu i dał konieczne wskazówki.
— A przedewszystkiem — mówił — nie zbliżaj się pan zbytnio do niego, bo jednym celnym wystrzałem bandyta ten może nam zepsuć aparat.
Upłynęła jeszcze jedna minuta.
Nagle zauważyli, że w odległości kilometra droga rozchodzi się w trzy strony.
— Lądować? — zagadnął Davanne, obejrzawszy się poza siebie.
— Lądujmy — rozkazał don Luis.
Samolot, na podobieństwo pocisku, wyrzuconego z nadzwyczajną siłą, zwrócił się w upatrzonym kierunku. Przeleciał w wysokości stu metrów ponad samochodem, a następnie jakgdyby odzyskując nagle nad sobą panowanie, spokojny, cichy jak ptak nocy, omijając przeszkody w postaci drzew i słupów, obierał sobie miejsce na wylądowanie i wreszcie spoczął u rozstajnych dróg na miękkiej trawie.
Don Luis wyskoczył i pobiegł naprzeciw zbliżającego się samochodu, który nadjeżdżał w szybkiem tempie.
Don Luis stanął w pośrodku drogi i mierząc z dwóch rewolwerów jednocześnie, zawołał:
— Stój, bo strzelam!
Wystraszony szofer zakręcił korbą i samochód stanął jak wryty.
Don Luis poskoczył czemprędzej ku jednej z portyer.
— Do stu piorunów! — wykrzyknął, dając w okno niepotrzebnie strzał rewolwerowy.
W samochodzie nie było nikogo...