sposób otruł Florentynę, w tem miejscu i bez jakiegokolwiek motywu, naglącego go do takiego kroku. Nie, należało raczej przypuścić, iż użył tylko jakiegoś narkotyku, któryby pozwolił przewieźć Florentynę, nie pozwalając jej zdać sobie sprawy z tego, jaką drogą bandyta ją uprowadza.
— I wtedy — zagadnął — ta pani zgodziła się na zajęcie miejsca w samochodzie?
— Tak. Wtedy on wsiadł również i zapuścił portyerę. Ja wówczas odjechałem...
— Nie dowiedziawszy się przedtem, w jakim kierunku wyruszyli w dalszą drogę?
— Tak jest.
— Czy w czasie podróży nie miał pan wrażenia, że obawiali się oni pościgu?
— Owszem, miałem takie wrażenie, albowiem ów pan co chwila wychylał się z pojazdu.
— A czy towarzyszka jego nie starała się krzyczeć?
— Nie.
— Czy byłbyś pan w stanie go rozpoznać?
— Nie, napewno nie! W Wersalu byliśmy w nocy, a dzisiaj rano byłem od nich zbyt daleko. I rzecz szczególna, że za pierwszym razem zdawał mi się być bardzo wysokim, dziś zaś rano, przeciwnie, bardzo małym, jakby złamanym we dwoje. Zupełnie tego wszystkiego nie rozumiem.
Don Luis zamyślił się. Zdawało mu się, iż postawił wszystkie konieczne pytania. Zresztą ku rozstajowi dróg zbliżała się jakaś bryczka, za nią zaś jechały dwie inne. Trzeba było sprawę prędko kończyć.
Don Luis dał tysiącmarkówkę szoferowi, poczem rzucił lotnikowi pytanie:
— Czy możemy wyruszyć w drogę?
— Jestem do pańskiej dyspozycyi. Dokąd jedziemy?
Nie krępując się wcale napływającymi zewsząd ludźmi, don Luis rozłożył mapę Francyi. Miał kilka sekund niepokoju wobec powikłania dróg, które mogłyby dać bandycie uwożącemu Florentynę cały szereg schronisk. Don Luis jednak nie chciał się wahać. Nie chciał nawet się zastanawiać. Chciał wiedzieć, wiedzieć odrazu, bez ża-
Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/369
Ta strona została uwierzytelniona.
— 363 —