twarz i czło, osunął się bezsilnie na ziemię, jak konający, torturowany straszliwemi cierpieniami agonii.
Trwał tak chwilę wstrząsany febrą, ukrywszy skronie w dłoniach. Miał wygląd człowieka, cierpiącego straszliwie. Po chwili niepownym ruchem ruchem ręki sięgnął do kieszeni i wydobył z niej flakonik, który poniósł następnie do ust.
Natychmiast się ożywił, jakby pod wpływem kilku kropel lekarstwa wróciły mu napowrót siły i ciepło. Na ustach jego zaigrał odrażający uśmiech.
— Nie ciesz się! — rzekł zwracając się do Florentyny. — Jeszcze nie kończę życia i z pewnością starczy mi jeszcze czasu na zajęcie się twoją osobą. A później, później żadnych już głupstw, żadnych walk, które mnie wyczerpują. Później — spokój! Łatwe życie!... Do djabła, wszak z dwustu milionami można żyć spokojnie, nie prawdaż, moja mała?... Bierzmy się do dzieła, bo już mi jest znacznie lepiej.