Na drugi dzień rano, na krótko przed uderzeniem godziny dziewiątej, Valenglay, rozmawiając z prefektem policyi, zapytał:
— Więc jest pan tego samego, co i ja zdania? On wróci?
— Nie wątpię w to wcale, panie prezydencie. I wróci według wszystkich reguł ścisłości, dominującej nad całą tą awanturą. Przez samą kokieteryę wróci wraz z uderzeniem godziny dziewiątej.
— Pan wierzy? Pan wierzy?...
— Panie prezydencie, ja patrzę na tego człowieka od paru miesięcy. Znajdując się w tym punkcie, do którego doszły wypadki, wisząc pomiędzy śmiercią i życiem Florentyny Levasseur, jeżeli nie zamorduje ściganego bandyty, jeżeli nie dostawi go tutaj ze związanemi rękami i nogami, znaczyć to będzie, że Florentyna Levasseur nie żyje oraz że Arseniusz Lupin nie żyje.
— Lupin jest nieśmiertelny! — rzekł, śmiejąc się Valenglay. — Masz pan racyę. I zresztą jestem tego samego, co i pan zdania. Nikt nie byłby bardziej odemnie zdziwiony, gdyby o oznaczonej godzinie nasz świetny przyjaciel się nie zjawił. Wspomniał mi pan, że wczoraj telefonowano z Angers?
— Tak, panie prezydencie. Nasi ludzie widzieli don Luisa Perennę. Wyprzedził ich aeroplanem. Od tej chwili telefonowali mi po raz drugi z Mans, gdzie robili dochodzenia w pewnej opuszczonej remizie.