Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.
—   45   —

— A więc cóż będzie? — zapytał Fauville. — Nie zechce pan zapewne przepędzić tu nocy?
— Właśnie, że o to mi idzie.
— Ależ to absurd! To czas daremnie stracony. Bo wreszcie, przypuszczając nawet rzeczy najgorsze... Ale mniejsza o to... O co panu jeszcze ponadto idzie?
— Kto zamieszkuje ten dom?
— Kto? Przedewszystkiem moja żona. Zajmuje ona pierwsze piętro.
— Czy pani Fauville nie jest zagrożona?
— Nie, wcale nie! Zagrożeni jesteśmy ja i mój syn Edmund. To też od ośmiu dni, zamiast spać, jak zwykle w swej sypialni, zamykam się w tym oto pokoju, pod pretekstem, że prace moje, rysunki itp. zmuszają mnie do pozostawiania tutaj do późnej nocy. Pracami też swemi wyjaśniam tę okoliczność, iż przetrzymuję u siebie na noc syna, rzekomo dla korzystania z jego pomocy.
— Czy syn także tu sypia?
— Syn sypia nad nami, w małym pokoiku, który kazałem dla niego przygotować. Można się tam dostać tylko przez te schody wewnętrzne.
— Czy znajduje się on tam obecnie?
— Tak, Śpi już.
— Ile pański syn ma lat?
— Szesnaście.
— Zarządzenia jednak pańskie wskazują, że pan się obawia ataku? Czy tak? Czy który z pańskich nieprzyjaciół zamieszkuje ten dom? Czy jest nim pański służący lub może ktoś z zewnątrz? Jeżeli jest to wróg zewnętrzny, to w jaki sposób może się on tu dostać? Wszystko zależy od tych kwestyi.
— Jutro... jutro... — odpowiadał Fauville. — Jutro panu to wytłumaczę.
— Dlaczego nie dzisiaj? — pytaj Perenna uporczywie.
— Dlatego, powtarzam panu, że potrzebuję dowodów... Dlatego, że sama rozmowa o tem może sprowadzić straszne skutki... I lękam się... tak, lękam się...
Inżynier istotnie trząsł się ze strachu. Wydawał się on tak mizernym i zgnębionym, że don Luis już dłużej nie nalegał.