— Ależ ja drwię sobie z twej opinii.
— To bardzo być może, ale pan nie przejdziesz...
— Co? Aż tak? Ależ Alesandrze, jesteś chyba chory?
— Ale cóż to panu szkodzi pozostać tu nieco dłużej? — rzekł, spuszczając z tonu Mazeroux. — Jest rzeczą całkiem naturalną, że prefekt pragnie z panem pomówić...
— Ach, to prefekt pragnie ze mną pomówić... Dobrze! A zatem powiesz mu, mój drogi, że ja nie jestem do niczyich rozkazów i że gdyby prezydent republiki, gdyby nawet Napoleon I. własną osobą zagrodził mi drogę... A zresztą dość tego gadania! Ustąp!
— Powiedziałem, że pan nie przejdziesz — oświadczył stanowczo Mazeroux, rozkładając ręce.
— Jesteś śmieszny!
— Nie przejdziesz...
— Aleksandrze. licz, proszę cię, do dziesięciu...
— Do stu, jeśli pan chcesz tego, ale pan nie przejdzie!
— Ach, nudzisz mnie tym swoim refrenem. Precz z drogi!
Perenna chwycił brygadyera w ramiona, zakręcił nim jak frygą na miejscu i jednem pchnięciem rzucił go na kanapę, poczem otworzył drzwi.
— Stój, lub strzelam! — zawołał Mazeroux, trzymając rewolwer gotowy do strzału i zajmując nieubłaganą postawę.
Don Luis zatrzymał się zdumiony. Groźba, rzucona przez brygadyera, była mu zupełnie obojętną i widok wymierzonej weń lufy rewolweru również nie pozbawiał go wcale zimnej krwi, zastanawiało go to tylko, jakim cudem Mazeroux, jego dawniejszy kompan, jego oddany sługa, jakim cudem Mazeroux zdobył się na gest podobny?
Zbliżył się do niego i kładąc mu rękę na ramieniu, zapytał:
— Rozkaz prefekta, nieprawdaż?
— Tak jest — mruknął zmieszany brygadyer.
— Rozkaz zatrzymania mnie tutaj aż do jego przybycia?
— Tak.
Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.
— 60 —