stko to było pełne wdzięku i tchnęło łagodnością i jakby wielką prostotą i szczerością. Czyż ta kobieta mogła być zbrodni arką i trucicielką?...
— Nie pamiętam, jakie mi pani imię podała jako swoje, lecz to nie było prawdziwe — powiedział jej don Luis.
— Ależ owszem... Marta. Nazywam się Marta — odparła żywo.
— Nie, pani imię jest Flora. Florencja Levasseur...
Ona drgnęła.
— Co? Kto panu powiedział? Flora... Skąd pan wie?
— Oto pani fotografja i imię trochę zatarte.
— Ach! — zawołała zdumiona, patrząc na portret — To nie do uwierzenia! Skąd to się wzięło? Gdzie to pan znalazł?
Nagle dodała:
— To prefekt policji musiał ją panu dać, nieprawdaż? Tak... to on... jestem tego pewna... Jestem pewna, że ta fotografja służy policji jako opis mojej osoby... i że mnie poszukują... Mnie także... I to za pańską przyczyną... Wszędzie, za wsze pan...
— Niech się pani nie obawia — rzekł Perenna.
— Wystarczy zrobić kilka kresek na tej odbitce, żeby ją uczynić zupełnie niepodobną... Ja to zrobię... Może się pan i nie obawiać.
Ona jednak nie słuchała, tak zapatrzona była w fotografję.
— Miałam lat dwadzieścia... — szeptała. — Mieszkałam we Włoszech... Boże! jaka ja byłam szczęśliwa wówczas! I tak się cieszyłam tą fotografją! Czułam się piękną... A potem, ktoś mi ją ukradł...
Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/145
Ta strona została przepisana.