Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/152

Ta strona została przepisana.

— A to dobre! Czemużbym miał umierać prędzej niż pani.
— Och, na mnie też kolej przyjdzie! Po takich bandytach można się spodziewać, że swojego dopną.
Około ósmej Perenna otworzył okna i okiennice.
— Wiesz co, Aleksandrze — zawołał — możeś ty i nie umarł, lecz zato jesteś... zielony!
Mazeroux zaśmiał się trochę wymuszonym smiechem.
— Prawdę mówiąc, przeżyłem niemiłe chwile, podczas czuwania.
— Jakto, bałeś się?
— Straszliwie. Ciągle mi się zdawało, że coś się stanie. Ale pan też nie wydaje mi się być w swoim sosie! Czyżby pan też?...
Przerwał, patrząc na Perennę, którego twarz wyrażała w tej chwili najgłębsze zdumienie.
— Co się stało, szefie?
— Patrz... na stole... list...
Mazeroux spojrzał. Na stole leżał rzeczywiście list a właściwie kartka zwana sekretnikiem, której brzeg był wokoło obdarty. Na wierzchu widoczny był adres oraz ostemplowany znaczek pocztowy.
— Czy to ty położyłeś tu ten list, Aleksandrze?
— Żartuje pan chyba? Przecież nikt inny nie mógł go tu położyć, prócz pana.
— Tak, ale to nie ja...
— Więc któż?...
Don Luis wziął kartkę do ręki i przypatrzywszy się jej stwierdził, że adres był zatarty w taki sposób, że go nie można było wyczytać, stempel zaś zupełnie wyraźny nosił datę i miejsce wysłania: