Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/179

Ta strona została przepisana.

Samochód jakby się wahał chwilami, chwilami zaś działał normalnie. Don Luis przyśpieszył szybkości. Zjeżdżając z pochyłości, zdawali się rzucać w przepaść. Latarnia jedna zgasła, druga świeciła gorzej niż zwykle. Lecz nic nie zmniejszało zapału Perenny.
I znów się dały odczuć przerwy w motorze, nastały nowe wahania, potem znów jakby wysiłek motoru, żeby dzielnie spełnić zadanie. Aż nagle przyszła ostateczna niemoc. I stanęli bezradni wśród drogi.
— A do stu piorunów! W rozpaczy — ryknął don Luis — tego nam tylko brakowało!
— Ależ szefie, niema co się znów tak bardzo martwić! Motor jakoś naprawimy i naszego Gastona nakryjemy w Paryżu zamiast w Chartres.
— Czyż ty nie rozumiesz, bałwanie jeden, że mamy tu roboty na godzinę całą. A po jakimś czasie znów będzie to samo! Zamiast benzyny wlepili ci jakieś błoto.
Otaczała ich kompletna cisza. Rozległe pola rozciągały się w nieskończoność i oprócz gwiazd na niebie nie było widać ani jednego światełka na horyzoncie.
Don Luis nie posiadał się z wściekłości. Z przyjemnością byłby rozbił auto na kawałki. Chwycił Mazeroux za ramiona i trzęsąc nim jak gruszką, wyzywał go i klął jak umiał. Nagle zmienił tom i głosem przerywanym chwilami nienawistnym, chwilami zaś zbolałym zaczął mówić:
— Słuchaj, Mazeroux, to ona... to towarzyszka Sauveranda wszystkiemu winna. Mówię ci to teraz, bo się boję własnej słabości... Ona ma twarz tak szczerą i tak głębokie oczy!... Jednak to ona, Mazeroux... Zapamiętaj dobrze jej nazwisko: Flo-